Pocztówki z podróży
Na mocy "Ustawy z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych" wykorzystywanie, kopiowanie, udostępniane tekstów w jakiejkolwiek formie jest zabronione.
Pan dr Wojciech Śmieja pod koniec listopada gościł na naszym Uniwersytecie.
Przejdź do GALERII Tymczasem prezentujemy fragmenty "Pocztówek z podróży"
- zapraszamy do lektury! Wkrótce opublikujemy kolejne fragmenty! |
Wojciech ŚmiejaWojciech Śmieja (1977), badacz literatury, reportażysta. Autor wielu prac naukowych
(w tym "Literatura, której nie ma" Universitas 2010), jako reportażysta współpracuje z "Polityką", "Przeglądem", "Nową Europą Wschodnią", "n.p.m". W 2009 r. był stypendystą Urzędu Marszałkowskiego w Katowicach w dziedzinie kultury. |
Pocztówki z Macedonii: Matka Teresa i Elvis
MACEDONIA, SKOPJE. W lutym 2009 r. byłem w Skopje na otwarciu domu-muzeum Matki Teresy z Kalkuty
(katolicka święta urodziła się w Skopje). Na ironię historii zakrawa to, że dom mieści się na ulicy do niedawna noszącej imię Marszałka Tito, który był nie tylko komunistą, ale i sybarytą pierwszej klasy – ponoć za pieniądze zarobione w 1938 za przekład „Krótkiego kursu historii WKP(b)” kupił sobie złoty pierścień z brylantem.
Bryła architektoniczna muzeum budzi moje (ponoć nie tylko moje) wątpliwości. Przeładowana różnymi wykuszami, arkadami, dodatkami kojarzy się z „gargamelowatymi” willami naszych rodzimych nowobogackich. Rażą niczym nieuzasadnione (na pewno nie tradycyjną formą lokalnej architektury) okrągłe okienka wyglądające jak okrętowe bulaje. Wzrok męczy zbyt bogata faktura ścian. Ciężkie kamienne powierzchnie na parterze gryzą się z motywem białych gołąbków na błękitnym tle ścian pierwszego piętra. Za dużo tu dekoracyjności po prostu.
Na parterze muzeum mieści się sklep z pamiątkami. Można kupić książki, zabrać foldery, ale także za parę dinarów kupić koślawą figurkę Matki. Mimo że posiada certyfikat autentyczności, to i tak wygląda jakby odlewano ją z tej samej formy, co gadżet
do młodzieżowego amerykańskego horroru.
Znajomy i bywały w świecie Macedończyk gorzko żartuje, że w Graceland w domu-muzeum Elvisa Presleya też można kupić popiersie patrona muzeum – idola rock’n’rolla. Bogatszy turysta, mówi ów znajomy, może nabyć replikę scenicznego stroju Elvisa, więc dlaczegoby nie sprzedawać chust zgromadzenia, które założyła Matka Teresa? Dziś pomysł wydaje się niesmaczny, to prawda, ale japońskim turystom na pewno by się podobało.
(katolicka święta urodziła się w Skopje). Na ironię historii zakrawa to, że dom mieści się na ulicy do niedawna noszącej imię Marszałka Tito, który był nie tylko komunistą, ale i sybarytą pierwszej klasy – ponoć za pieniądze zarobione w 1938 za przekład „Krótkiego kursu historii WKP(b)” kupił sobie złoty pierścień z brylantem.
Bryła architektoniczna muzeum budzi moje (ponoć nie tylko moje) wątpliwości. Przeładowana różnymi wykuszami, arkadami, dodatkami kojarzy się z „gargamelowatymi” willami naszych rodzimych nowobogackich. Rażą niczym nieuzasadnione (na pewno nie tradycyjną formą lokalnej architektury) okrągłe okienka wyglądające jak okrętowe bulaje. Wzrok męczy zbyt bogata faktura ścian. Ciężkie kamienne powierzchnie na parterze gryzą się z motywem białych gołąbków na błękitnym tle ścian pierwszego piętra. Za dużo tu dekoracyjności po prostu.
Na parterze muzeum mieści się sklep z pamiątkami. Można kupić książki, zabrać foldery, ale także za parę dinarów kupić koślawą figurkę Matki. Mimo że posiada certyfikat autentyczności, to i tak wygląda jakby odlewano ją z tej samej formy, co gadżet
do młodzieżowego amerykańskego horroru.
Znajomy i bywały w świecie Macedończyk gorzko żartuje, że w Graceland w domu-muzeum Elvisa Presleya też można kupić popiersie patrona muzeum – idola rock’n’rolla. Bogatszy turysta, mówi ów znajomy, może nabyć replikę scenicznego stroju Elvisa, więc dlaczegoby nie sprzedawać chust zgromadzenia, które założyła Matka Teresa? Dziś pomysł wydaje się niesmaczny, to prawda, ale japońskim turystom na pewno by się podobało.
Pocztówki z Macedonii: Trzęsienie ziemi
MACEDONIA. SKOPJE. STARA CZARSZIJA. W 1963 roku Skopje, stolica Macedonii, legło w gruzach. Trzęsienie ziemi zniosło
z powierzchni ziemi wszystkie reprezentacyjne gmachy: kasyno oficerskie, hotel, dworzec kolejowy, katedrę prawosławną.
Kaprys losu ocalił tylko Starą Czarsziję, kupiecko-rzemieślniczą dzielnicę z jednopiętrowymi domkami i wąskimi uliczkami,
gdzie mieszkają głównie Albańczycy i Turcy i jest tak niebezpiecznie, że w mordy dostają nawet manekiny na sklepowych wystawach.
Zakład mojego fryzjera znajduje się na głównej ulicy Czarsziji, tuż obok bazaru, działa od sześćdziesięciu lat i wygląda jak muzeum fryzjerstwa. Jego właściciel jest schludny, smukły i gibki. Jest po osiemdziesiątce, ale wciąż potrafi strzygąc zatańczyć kolo. Ma też wiele do powiedzenia, bo, jakżeby inaczej, zna się na polityce. Pod naciskiem jego dłoni ze złotym sygnetem (połączenie delikatności ze stanowczością) posłusznie odchylam głowę na bok. Tito, Ceauşescu, Fidel Castro, Atatürk – wymienia swoich idoli mój balwierz. Kiedy to mówi, ostrze brzytwy przylega prostopadle do mojej skóry. Brzytwa ani drgnie. Ostrze w ułamku sekundy głaszcze moją twarz, włosy spadają na podłogę, baczki są idealnie przycięte. Mogę wypuścić powietrze. Golibroda, widząc moją ulgę, tylko się uśmiecha: „Nie zadrżało w ’63, nie zadrży i dziś.”
z powierzchni ziemi wszystkie reprezentacyjne gmachy: kasyno oficerskie, hotel, dworzec kolejowy, katedrę prawosławną.
Kaprys losu ocalił tylko Starą Czarsziję, kupiecko-rzemieślniczą dzielnicę z jednopiętrowymi domkami i wąskimi uliczkami,
gdzie mieszkają głównie Albańczycy i Turcy i jest tak niebezpiecznie, że w mordy dostają nawet manekiny na sklepowych wystawach.
Zakład mojego fryzjera znajduje się na głównej ulicy Czarsziji, tuż obok bazaru, działa od sześćdziesięciu lat i wygląda jak muzeum fryzjerstwa. Jego właściciel jest schludny, smukły i gibki. Jest po osiemdziesiątce, ale wciąż potrafi strzygąc zatańczyć kolo. Ma też wiele do powiedzenia, bo, jakżeby inaczej, zna się na polityce. Pod naciskiem jego dłoni ze złotym sygnetem (połączenie delikatności ze stanowczością) posłusznie odchylam głowę na bok. Tito, Ceauşescu, Fidel Castro, Atatürk – wymienia swoich idoli mój balwierz. Kiedy to mówi, ostrze brzytwy przylega prostopadle do mojej skóry. Brzytwa ani drgnie. Ostrze w ułamku sekundy głaszcze moją twarz, włosy spadają na podłogę, baczki są idealnie przycięte. Mogę wypuścić powietrze. Golibroda, widząc moją ulgę, tylko się uśmiecha: „Nie zadrżało w ’63, nie zadrży i dziś.”
Źdźbło
CZECHOSŁOWACJA. Mam taki nawyk od dzieciństwa – wyciągam źdźbło trawy z łodyżki i je ssę. I czytam dużo książek podróżniczych. Pierwszy wyjazd za granicę, do Czechosłowacji to będzie prawdziwa wielka przygoda. Pierwszy raz będę w INNYM kraju. Granicę przekraczamy nocą. Za granicą na parkingu wypada postój na sikanie. Półśpiący wychodzę jak wszyscy. Odruchowo sięgam po źdźbło do ssania. Nie zrozumiecie mojego rozczarowania, kiedy jego leciutko słodkawy posmak niczym się nie różni
od smaku źdźbeł z naszego ogrodu. Uwierzcie tylko, że było ogromne.
od smaku źdźbeł z naszego ogrodu. Uwierzcie tylko, że było ogromne.
Turcy się spieszą
SERBIA. DROGA E-75. „Tymczasem na Wschodzie (…) gdy tylko rozwinięto chorągiew wielkiego proroka i rozwieszono buńczuki (…) a ulemowie poczęli głosić wojnę świętą, poruszyło się pół Azji (…) Sto tysięcy spahów i janczarów (…) były krocie zbrojnego ludu, setki tysięcy koni rżały na błoniu, setki tysięcy bawołów, owiec i wielbłądów pasły się obok stad końskich. Można było mniemać, że z rozkazu bożego anioł wypędził ludy z Azji jak niegdyś Adama z raju i kazał im iść w strony, w których słońce bledsze
i step śniegiem się zimą pokrywa. Więc szli, wraz ze stadami, mrowiem nieprzebranym, biali, ciemni i czarni wojownicy.
Samej służby przy sułtańskim dworze było więcej niż wszystkich wojsk w Rzeczypospolitej…” Rzeczpospolita może spać spokojnie. Turcy ruszyli tylko dlatego, że w Niemczech zaczął się rok szkolny i trzeba było wracać z rodzinnych stron, by dzieci mogły dalej zgłębiać tajniki mowy Goethego, Schillera i Tomasza Manna. Jadą, jadą długimi kolumnami niemieckich samochodów. Wszystkie te Volkswageny, Mercedesy, Ople, Audi i BMW są w wersji kombi, bo tylko wielki zad kombi może pomieścić wszystkie te dobra, te łupy, które z jednej w drugą ojczyznę wiozą. Auta aż ledwo dyszą od tego, aż odwłoki im się uginają, lecz gnają, lecz gnają. A kto już nie może dalej, rozbija obozowisko przy stacji benzynowej. Zaczyna się wyciąganie z przepastnych bagażników kocy, kołder, jaśków, prowiantu… Zaczyna się szukanie pasty do zębów, ręcznika, sztućców, ulubionej przytulanki córeczki, klapek… Potrwa to wszystko z godzinę, ale w końcu turecka rodzina położy się wokół swojej lśniącej bryki na przystacyjnym skwerku i zaśnie, ale tysiące ich i tysiące, roje całe będą jechać dalej, dalej, noc całą, dzień cały…
i step śniegiem się zimą pokrywa. Więc szli, wraz ze stadami, mrowiem nieprzebranym, biali, ciemni i czarni wojownicy.
Samej służby przy sułtańskim dworze było więcej niż wszystkich wojsk w Rzeczypospolitej…” Rzeczpospolita może spać spokojnie. Turcy ruszyli tylko dlatego, że w Niemczech zaczął się rok szkolny i trzeba było wracać z rodzinnych stron, by dzieci mogły dalej zgłębiać tajniki mowy Goethego, Schillera i Tomasza Manna. Jadą, jadą długimi kolumnami niemieckich samochodów. Wszystkie te Volkswageny, Mercedesy, Ople, Audi i BMW są w wersji kombi, bo tylko wielki zad kombi może pomieścić wszystkie te dobra, te łupy, które z jednej w drugą ojczyznę wiozą. Auta aż ledwo dyszą od tego, aż odwłoki im się uginają, lecz gnają, lecz gnają. A kto już nie może dalej, rozbija obozowisko przy stacji benzynowej. Zaczyna się wyciąganie z przepastnych bagażników kocy, kołder, jaśków, prowiantu… Zaczyna się szukanie pasty do zębów, ręcznika, sztućców, ulubionej przytulanki córeczki, klapek… Potrwa to wszystko z godzinę, ale w końcu turecka rodzina położy się wokół swojej lśniącej bryki na przystacyjnym skwerku i zaśnie, ale tysiące ich i tysiące, roje całe będą jechać dalej, dalej, noc całą, dzień cały…
Najpiękniejszy wychodek świata
MOŁDAWIA. BIELCE. To była nasza pierwsza wizyta u mojego mołdawskiego przyjaciela Stiopy. Był luty i pogoda paskudna, ale
w domu panowało przyjemne ciepełko. Stół się uginał: była soljanka, mamałyga, sarmale i faszerowane papryczki, żarkoje
i zasmażane bakłażany. Do tego „domasznij koniak”, a dla pań „domasznyje wino”. Żona Stiopy, Elena, to naprawdę troskliwa gospodyni, dobra jak matka. W pewnym momencie muszę skorzystać z toalety. Stiopę to cieszy, bo ze swojego kibla jest dumny, wie, że nikt w okolicy nie ma tak wypasionego, „jewropejskogo” sracza. A więc do tego ekstrakibla trzeba przejść przez podwórko, bo to, okazuje się, sławojka. Ale zelektryfikowana, a to już coś. Wchodzę i włączam światło. No i rzeczywiście, wnętrze zwala z nóg. Sławojka u moich dziadków, dechy z okrągłą dziurą i gazetą na gwoździu się nie umywa do tego, co widzę. Posadzka i siedzisko wyłożone wykładziną imitującą płytki, ściany przykryte różową, ale gustowną tapetą z delikatnym deseniem kwiatowym.
No, ale dziura… Dziurę klamruje prawdziwa deska sedesowa. Też różowa. Bajer wychodzi na jaw, gdy siadam. Deska jest tapicerowana. Miękka i miła w dotyku. W domu takiej nie mam. A szkoda, bo, mówiąc między nami, lubię odrobinę luksusu na co dzień.
w domu panowało przyjemne ciepełko. Stół się uginał: była soljanka, mamałyga, sarmale i faszerowane papryczki, żarkoje
i zasmażane bakłażany. Do tego „domasznij koniak”, a dla pań „domasznyje wino”. Żona Stiopy, Elena, to naprawdę troskliwa gospodyni, dobra jak matka. W pewnym momencie muszę skorzystać z toalety. Stiopę to cieszy, bo ze swojego kibla jest dumny, wie, że nikt w okolicy nie ma tak wypasionego, „jewropejskogo” sracza. A więc do tego ekstrakibla trzeba przejść przez podwórko, bo to, okazuje się, sławojka. Ale zelektryfikowana, a to już coś. Wchodzę i włączam światło. No i rzeczywiście, wnętrze zwala z nóg. Sławojka u moich dziadków, dechy z okrągłą dziurą i gazetą na gwoździu się nie umywa do tego, co widzę. Posadzka i siedzisko wyłożone wykładziną imitującą płytki, ściany przykryte różową, ale gustowną tapetą z delikatnym deseniem kwiatowym.
No, ale dziura… Dziurę klamruje prawdziwa deska sedesowa. Też różowa. Bajer wychodzi na jaw, gdy siadam. Deska jest tapicerowana. Miękka i miła w dotyku. W domu takiej nie mam. A szkoda, bo, mówiąc między nami, lubię odrobinę luksusu na co dzień.
Aleksandr Władimirowicz Mielitickij
ROSJA, PÓŁWYSEP KOLSKI. Góry są bezludne i niegościnne, mchy z nieodłącznymi porostami skalny rumosz, który wraz
z nabieraniem wysokości zamienia się w litą pionową skałę. Kolejny dzień wędrówki zbliża się do końca. Z przełęczy Siewierny Risczorr schodzimy w roztokę jakiegoś strumienia. W dole błyszczy samochód. Schodzimy niżej. Potężny srebrny Nissan Patrol
ze snorkelem, wyciągarką, podniesionym zawieszeniem i domkiem na dachu. Obok siedzi facet, który przywołuje nas ze ścieżki. Woła prawie jak biedna babuszka na trasie Transsibu: Kafe? Czaj? Piwa? Koniak? Kuszat’?. Facet jest sam. Kiedy podchodzimy ponawia propozycje normalnym głosem Kafe? Czaj? Piwa? Koniak? Kuszat’? i zaprasza do turystycznego stoliczka. Wręcza
mi wizytówkę „Mielitickij Aleksandr Władimirowicz. Naczalnik awarijno-spasatielnoj służby. Spasatel’ 1-kłassa. Uczeriditiel” Czyli szycha, szef służb ratowniczych Sankt Petersburga i Leningradskoj obłasti (tak, miasto zmieniło nazwę, okręg nie). Na stoliku pojawia się flaszka koniaku „Polarnaja Zwiezda” i, jako zapojka, fiński porter. Gość opowiada nam o swoim samochodzie („traktor nie auto”) i gdzie nim może wjechać, rozkłada przed nami kramik ze wszystkimi wypasionymi sprzętami i gadżetami, które posiada. Szczególnie mamy podziwiać telefon satelitarny. Nikt na niego nie dzwoni, śmieje się, bo minuta rozmowy kosztuje 5 dolarów. Napomyka o tym, ilu ludzi ma pod sobą i o wojnie w Afgnistanie, której jest oczywiście weteranem. Patrzymy na to wszystko, przyznaję, jak wygłodniałe psy na wystawę u rzeźnika. Gość ma miesięczny urlop i mówi z dumą o tym, że rozjeżdża tę północ w te
i we wte, zrobił już 15 tys. kilometrów po Komi, Kolskim, Karelii i Zaonieżu. Wjeżdża tam, gdzie nikt nie może – przynajmniej połowa Kolskiego to wojskowa zona – bo ma, tu pokazuje, taką przepustkę.
A tak w ogóle to po Północy jeździ od trzydziestu lat i wcale mu się nie znudziło. Na południu, w żadnym wypasionym Batumi ani na Krymie, nie mówiąc już o supermodnych Etgiptach i Cyprach nigdy nie był (no może poza Afganistanem), kocha zapadłe wioski starowierców na Zaonieżu, Sołowiecki monastyr, przyrodę Chibin i Łowozierskich Tundr, wybrzeże Morza Białego, pojezierza Karelii i tajgi wokół Archangielska.
Napełnieni koniakiem i porterem możemy iść dalej. Przez następne dwie godziny spieramy się: czy facet, którego spotkaliśmy to „nowy ruski”, czy nie?
z nabieraniem wysokości zamienia się w litą pionową skałę. Kolejny dzień wędrówki zbliża się do końca. Z przełęczy Siewierny Risczorr schodzimy w roztokę jakiegoś strumienia. W dole błyszczy samochód. Schodzimy niżej. Potężny srebrny Nissan Patrol
ze snorkelem, wyciągarką, podniesionym zawieszeniem i domkiem na dachu. Obok siedzi facet, który przywołuje nas ze ścieżki. Woła prawie jak biedna babuszka na trasie Transsibu: Kafe? Czaj? Piwa? Koniak? Kuszat’?. Facet jest sam. Kiedy podchodzimy ponawia propozycje normalnym głosem Kafe? Czaj? Piwa? Koniak? Kuszat’? i zaprasza do turystycznego stoliczka. Wręcza
mi wizytówkę „Mielitickij Aleksandr Władimirowicz. Naczalnik awarijno-spasatielnoj służby. Spasatel’ 1-kłassa. Uczeriditiel” Czyli szycha, szef służb ratowniczych Sankt Petersburga i Leningradskoj obłasti (tak, miasto zmieniło nazwę, okręg nie). Na stoliku pojawia się flaszka koniaku „Polarnaja Zwiezda” i, jako zapojka, fiński porter. Gość opowiada nam o swoim samochodzie („traktor nie auto”) i gdzie nim może wjechać, rozkłada przed nami kramik ze wszystkimi wypasionymi sprzętami i gadżetami, które posiada. Szczególnie mamy podziwiać telefon satelitarny. Nikt na niego nie dzwoni, śmieje się, bo minuta rozmowy kosztuje 5 dolarów. Napomyka o tym, ilu ludzi ma pod sobą i o wojnie w Afgnistanie, której jest oczywiście weteranem. Patrzymy na to wszystko, przyznaję, jak wygłodniałe psy na wystawę u rzeźnika. Gość ma miesięczny urlop i mówi z dumą o tym, że rozjeżdża tę północ w te
i we wte, zrobił już 15 tys. kilometrów po Komi, Kolskim, Karelii i Zaonieżu. Wjeżdża tam, gdzie nikt nie może – przynajmniej połowa Kolskiego to wojskowa zona – bo ma, tu pokazuje, taką przepustkę.
A tak w ogóle to po Północy jeździ od trzydziestu lat i wcale mu się nie znudziło. Na południu, w żadnym wypasionym Batumi ani na Krymie, nie mówiąc już o supermodnych Etgiptach i Cyprach nigdy nie był (no może poza Afganistanem), kocha zapadłe wioski starowierców na Zaonieżu, Sołowiecki monastyr, przyrodę Chibin i Łowozierskich Tundr, wybrzeże Morza Białego, pojezierza Karelii i tajgi wokół Archangielska.
Napełnieni koniakiem i porterem możemy iść dalej. Przez następne dwie godziny spieramy się: czy facet, którego spotkaliśmy to „nowy ruski”, czy nie?